Miło jest zarwać sobie nockę albo trzy, rano spóźniać się na finalną prezentację na uczelni, gorączkowo łapać taksę, w trakcie przeglądać nerwowo swój tekst, zajechawszy jak król pod uczelnię zorientować się, że jednak się nie ma portfela, nie mieć nic na koncie, pożyczać od kolegi, którego wcale się nie lubi, biec do sali, zauważyć, że pendrive z twoją tak cholernie cenną pracą wyparował gdzieś po drodze i akurat dziś nie wziąć laptopa. Polsko, tęsknię już!
A że najgorsze zajęcia mam w poniedziałki i wtorki, kiedy moi znajomi radośnie oznajmiają: wreszcie weekend, wreszcie piąteczek! - ja kulę się na myśl, że znów nocki, znów 12 godzin na uczelni, znów stresy, znów nie wiem dokładnie co zrobić, znów znów.
Tak więc w chwilach, kiedy muszę zabrać się do pracy, przypominam sobie: hej, tak jakby chyba prowadzę blog!, i ochota na wstawienie czegoś pojawia się z większą siłą, niż normalnie. Tak jak ochota do przejrzenia zdjęć z tego co było i było dobre.
udajemy burżua, wiecie